wtorek, kwietnia 25, 2006

Pare slow o tym jak linie ciagna sie, krzyzuja i w koncu... koncza


Lezac rankiem 14 kwietnia na hamaku na balkonie Hudsona (spedzilam tam ostatnie 3 noce) i spogladajac na wzgorza okalajace Rio de Janeiro, myslalam sobie ze jest to pewnie ostatni widok jaki zapamietam z tej podrozy.
Trzeba przyznac ze adrenaliny nie zabraklo nawet w ostatnich chwilach naszego pobytu na poludniowoamerykanskim kontynencie. Podziekowac za to mozemy naszej ulubionej Iberii. Okazalo sie ze godzina oraz numer lotu, ktory mielismy na bilecie ulegly zmianie. Pracownik tej hiszpanskiej, panstwowej linii lotniczej, bedacej praktycznie monopolistka na przelotach miedzy Ameryka Lacinska a Hiszpania, oznajmil mojemu zdenerwowanemu bratu, ze to co mamy napisane na bilecie nie ma znaczenia i zebysmy staneli na koncu dlugiej kolejki i spokojnie czekali. Samolot zamiast o 16 mial odleciec o 19. W koncu wystartowalismy okolo 20, czego skutkiem bylo oczywiscie utracenie przelotu z Madrytu do Berlina. Musielismy czekac w Hiszpanii na lotnisku kolejne 5 godzin i zeby z Niemiec dostac sie do Polski zmuszeni bylismy wziac pociag nocny. Wrezultacie zamiast byc w domu w Wielka Niedziele pod wieczor, na co bardzo sie cieszylismy, znalezlismy sie tam w stanie sredniej przytomnosci w poniedzialek nad ranem. Stojace przed stanowiskami Iberii na lotniskach tabliczki oznajmiajace, ze punktualnosc jest najwieksza zaleta tych linii lotniczych wydawaly sie byc kiepskim zartem. Przez Iberie stracilismy caly dzien na poczatku naszej podrozy, ladujac zamiast na Kubie w podmadryckim hotelu i caly dzien na koncu naszej podrozy, snujac sie po lotniskach i drzemiac w nocnym pociagu, w przedziale kuszetkowym. Wszystko wiec jakby zamknelo sie w fantastyczny krag. Siedzac 5 godzin na lotnisku w Madrycie slyszelismy komunikaty, ze 2 loty Iberii do Ameryki Lacinskiej opoznione sa o 15 i 16 godzin. Wszystkie inne firmy odlatywaly punktualnie. Zastanawiajac sie nad fenomenem istnienia nadal na rynku tych linii lotniczych, obiecalismy sobie ze nigdy wiecej tym syfem nie polecimy. W czasie calych 6 miesiecy NIGDY takich problemow nie mielismy - zarowno panamska Copa Airlines, jak i brazylijski TAM funkcjonowaly bez zarzutu, podroz z nimi byla czysta przyjemnoscia. Zostawmy jednak juz Iberie, pozostajac przy nadzieji ze ktoras z tych sprytnych latynoamerykanskich linii pozre ktoregos dnia na sniadanie tego socjalistycznego hiszpanskiego kolosa i kazdy pasazer bedzie mial zapewniony porzadny serwis na jaki zasluguje.
Chcialam w kilku zdaniach podsumowac nasza 6 miesieczna wyprawe. Zaczelismy od Kuby, przelecielismy do Meksyku i poruszajac sie caly czas na Poludnie, odwiedzilismy wszystkie kraje Ameryki Centralnej, a nastepnie wszystkie Ameryki Poludniowej oprocz Kolumbii, Wenezueli i 3 Gujan. Czasem narzekalismy ze wyznaczylismy sobie tak ambitny plan i ze tak musimy pedzic. Ale z drugiej strony dalo nam to fantastyczny przekroj Ameryki Lacinskiej. Zobaczylismy Kube w chylacej sie ku upadkowi epoce Fidela, rozwijajacy sie preznie Meksyk, kraje Ameryki Centralnej wydzwigujace sie po czesto kilkudziesiecioletnich, siejacych spustoszenie wojnach domowych, spokojna, w miare bogata Kostaryke, ktorej blizej juz bylo pod wzgledem rozwoju do sasiadow na Poludnie od Kanalu Panamskiego. Przemierzylismy Ekwador i Peru, gdzie poziom zycia jest znacznie wyzszy niz w Ameryce Srodkowej, jednak sytuacji ekonomicznej w tych panstwach za dobra uznac nadal nie mozna, a najwiekszym marzeniem wielu mieszkancow jest ucieczka da Stanow Zjednoczonych. Zanurzylismy sie na 3 tygodnie w indianskiej, biednej Boliwii, w momencie kiedy po wyborze Moralesa nabrala w pluca nowego powietrza. Wjechalismy w koncu do krajow juz calkiem europejskich i wysoko rozwinietych jak Chile, Argentyna i Brazylia. Wielokrotnie powtarzalismy to na kartach naszego dziennika, ale przede wszystkim powracalismy do tego w tysiacu rozmow przeprowadzonych w Ameryce Poludniowej, i powtarzac bedziemy zawsze wszystkim zakochanym w Che Guevarze, Fidelu i komunizmie, ze najbiedniejszym, najbrudniejszym, najbardziej zniszczonym, zdewastowanym krajem ze wszystkich na naszej drodze byla Kuba! A kraje, w ktorych w najwiekszym stopniu otworzono sie na wolny rynek, chociaz prawie zawsze towarzyszyly temu rozne afery finansowe, malwersacje dokonywane przez prezydentow i ich wspolpracownikow, a przeprowadzane reformy mialy tak naprawde charakter pseudokapitalistyczny, to mimo wszystko funkcjonuja i rozwijaja sie najlepiej. Ludzie z Boliwii czy z Peru jezeli nie udaje im sie uciec do Satnow Zjednoczonych, staraja sie wyjechac przynajmniej do Argentyny, Chile, czy Brazylii, czesto szukajac tam pracy na czarno. Przepraszam, czy ktokolwiek z tych ludzi o zdrowym rozsadku chcialby uciec na Kube? Pytanie to samo w sobie zdaje sie byc groteska.
Dlatego tez tak bardzo martwi mnie kurs, ktory obecnie obraly prawie wszystkie kraje Ameryki Poludniowej, o czym pisalam juz wielokrotnie. Wszedzie rzadzi tam lewica, czasem dosyc radykalna. Jedyna nadzieja byla w Peru, gdzie prawie pewnikiem wydawalo sie przez pewien czas ze wygra konserwatywna Lourdes Flores. Niestety w chwili obecnej na 98% pewne jest, ze do drugiej tury przejdzie wojskowy, populista Humala oraz rowniez populista, lewak Alan, ktory w latach 80 doszczetnie zrujnowal kraj. Daniel z Trujillo zalamuje rece nad tymi wynikami i mowi, ze kraj ktory zapomina o wlasnej przeszlosci i wybiera takich ludzi, to kraj skazany na zaglade. Czasami mi sie wydaje ze dla niektorych panstw latynoamerykanskich dopiero takie totalne wyniszczenie ich ojczyzny przez komunistow byloby mlotem zdolnym otrzezwic ich z idiotycznych pogladow. Ale tez wcale nie jest to pewne, ze tak by sie stalo.
Od polityki przejdzmy do klimatu, to duzo wdzieczniejszy temat :)
Przemierzylismy przerozne strefy klimatyczne - spalilismy sie w dzungli i zmarzlismy w Andach. Generalnie prawidlowosc, ktora mozemy opisac byla taka, ze do momentu wyjazu z Panamy caly czas bylo goraca, wrecz upalnie, szczegolnie w Ameryce Centralnej. Od wjazdu do Ekwadoru zaczal sie czas pogardy. Kiedy dojezdzalismy na wybrzeze, lub w okolice selwy bylo upalnie, kiedy tylko zaczynalismy sie wspinac po gorskich serpentynach na kilutysieczne wysokosci, wyjmowalismy czapki, szaliki i modlilismy sie zeby w miejscu gdzie spedzimy noc byla ciepla woda.
Chcialam jeszcze napisac o ludziach. Nagle wyjezdzasz na 6 miesiecy ze swojego swiata, zostawiajac za wielka woda cala swoja rodzine i przyjaciol. Jest to niesamowite tak naprawde jak szybko w czasie takiej podrozy tworzy sie twoj nowy swiat - nowe towarzystwo, znajomi, czasem nawet rodza sie wiezi przyjacielskie czy zupelnie niczym rodzinne. Jest to tym bardziej niesamowite, ze w kazdym miejscu spedzalismy tak naprawde tylko chwile.
Wniosek najwazniejszy - ludzie w kazdym kraju w wiekszosci sa dobrzy!!! Gdyby nie ludzie i ich pomoc NIGDY, miedzy innymi ze wzgledow finansowych nie bylibysmy w stanie odbyc tej podrozy. Z ich dobrocia spotykalismy sie na kazdym kroku, bez wzgledu czy byl to malutki biedny Salwador, czy duze, bogate Chile . Ponad polowe noclegow spedzilismy zupelnie za darmo. Po raz pierwszy poznalismy latynoamerykanska goscinnosc, kiedy chlopi w gorskiej wiosce Jibacoa na Kubie, ryzykujac olbrzymimi konsekwencjami (prawnie przyjmowanie ludzi do siebie do domu jest tam zabronione) otworzyli przed nami drzwi swojej chaty (po powrocie do Polski przemila niespodzianka byl list od tychze chlopow, ktory wyslali tuz po naszej wizycie). Ciag darmowych noclegow zakonczyl sie wraz z odjazdem z domu Hudsona - hosta z hospitalityclub w Rio de Janeiro. Jezeli chcesz poznac jakis kraj musisz wejsc do domow mieszkancow!!! Inaczej nie ma szans, poznasz krajobrazy, przeczytasz gazety, no i co z tego? Prawda lezy w Ludzie - gleboko w to wierze. Dlatego caly nasz pamietnik jest jednym wielkim holdem skladanym organizacji hospitalityclub, ktorej glownymi zalozeniami jest wlasnie zaufanie i otwartosc na innych ludzi - dwie najpiekniejsze rzeczy pod sloncem. Moj brat ktoregos dnia doszedl do moze zbyt daleko posunietego wniosku, ale na pewno cos w tym jest, ze gdyby wszyscy podrozowali tak jak my, to nie byloby na swiecie tylu wojen.
My poznalismy dobroc ludzi rowniez przemierzajac tysiace kilometrow stopem.
W czasie takiej podrozy wytwarza sie jakby olbrzymia siec zawartych w czasie jej trwania znajomosci. Z jednej strony istnieja pozostajace na Latynoamerykanskiej ziemi punkty stale - ludzie, ktorych poznales w miejscu gdzie zyja (spedziles u nich noc, albo wieczor w knajpie). Oni sa tam nadal i zawsze, kiedy tylko masz ochote mozesz do nich wrocic. Z drugiej strony istnieja ciagnace sie przez caly kontynent wzdluz i wszerz linie - to napotykani podroznicy. Z nimi wymieniasz sie doswiadczeniami, poradami, czasem nawet ksiazkami (jak z Mateo w Meksyku), polecasz ludzi u ktorych moga spac w innych miastach (jesli sa z hc, co czesto sie zdarza), przy duzym szczesciu odbywasz nawet jakis kawalek trasy razem, a pozniej kazdy podaza dalej wedlug wyznaczonej sobie wczesniej linii. Jednak bedac juz w Brazylii mozesz otrzymac wiesci od dziewczyny ktora jadac na Polnoc dotarla wlasnie do Ekwadoru i jest dokladnie w tych samych miejscach, w ktorych my bylismy pare miesiecy wczesniej. Magiczna i fascynujaca jest ta mapa przyjaciol - podroznikow. Czasem tak ciezko jest sie rozstawac, gdybysmy mieszkali w Polsce pewnie chodzilibysmy co wieczor razem na piwo i gadali, tutaj jednak dla kazdego najwazniejsze jest zeby kontynuowac wymarzona podroz. Jedyne co mozemy sobie w tym momencie dac to adres i obietnice, ze napewno tu czy tam kiedys sie jeszcze spotkamy. Jest to zreszta niewykluczone. Linie maja to do siebie ze bardzo czesto sie ze soba krzyzuja.
Nasza linia dotarla przed tygodniem do Polski, naszego ukochanego kraju, ktory po tak dlugim czasie rozlaki wydaje sie nam najpiekniejszy na swiecie! Co tam Machu Picchu czy wodospady Iguazu, kiedy ja jade za pare dni do magicznego Krakowa! I nie moge sie tego doczekac jak niczego innego juz dawno!
Podrozujac teskni sie za domem. Kiedy juz wrocilismy do domu wkrotce nadejdzie czas zeby zatesknic za podrozowaniem... Oboje z moim bratem myslimy o tym zeby po raz kolejny powrocic do Ameryki Lacinskiej. Jest to bowiem swiat fascynujacy i nadal w duzej mierze nieodkryty.
Kiedy bylismy w Recife szepnelam na ucho Portugalczykowi, ze Anastazia (czarna piosenkarka opisana w rozdziale "Co tylko chcesz") jest naprawde zwariowana. On na to mi odpowiedzial - "A czy my nie jestesmy zwariowani? Wy podrozujecie przez 6 miesiecy, ja przez 16. Czy to nie szalenstwo?". Czasami mysle sobie, ze to rzeczywiscie bylo szalenstwo, ale nie wiem czy nie wiekszym szalenstwem nie jest siedziec caly czas w jednym kraju, wcale sie z niego nie ruszajac... Tracac tyle przepieknych rzeczy, ktore moznaby zobaczyc przy odrobinie checi i odwagi.

Coz czas teraz na "normalne" zycie. Jak pisal Sapkowski, cos sie konczy, cos sie zaczyna. Miejmy nadzieje ze cos co sie teraz zacznie bedzie rownie dobre jak ta podroz.


Na koniec dziekujemy wszystkim naszym czytelnikom, bardzo serdecznie ich pozdrawiamy!!! Jezeli uda nam sie zorganizowac jakis pokaz slajdow, albo cokolwiek to napewno ich o tym poinformujemy na tejze stronce.

czwartek, kwietnia 20, 2006

Brazylia. Troche po lebkach


Moj Boze jestesmy juz od paru dni w Polsce i stopien rozleniwienia ktory nas dopadl jest tak wielki, ze dopiero teraz zebralam sie zeby napisac ostatnie wiadomosci. W czasie podrozy problemem bylo znalezienie komputera i czasu, tutaj kazde z nas ma komputer i... bardzo duzo wolnego czasu, a jednak napisac wiadomosc tak ciezko.
Z Polski wrocmy wiec jeszcze po raz ostatni do slonecznej Brazylii (wzdychajac przy tym ciezko i ocierajac lze w oku). Chcialam krotko podsumowac nasz 3 tygodniowy pobyt tam. Nie poznalismy tego kraju tak dobrze jak wielu innych moze wlasnie przez jezyk. Na poczatku to wogole nic prawie nie rozumielismy, irytowal nas portugalski i to ze nagle ze swiata gdzie mozemy porozmawiac z kazdym, od studenta az po rolnika, przeskoczylismy do rzeczywistosci w ktorej zapytanie sie o droge na ulicy bylo
czesto przeprawa przez meke. Denerwowalo nas tez wiele innych rzeczy - przede wszystkim wysokie ceny, glownie na transport, wielkie odleglosci, ktore zmuszaly nas do wykupywania calodziennych, albo nawet 2dniowych przejazdow autobusami, prawie zupelny brak sklepow spozywczych. W Sao Paulo, kiedy nasi znajomi opluwali Argentyne, wysmiewajac sie z jej mieszkancow, a szczegolnie z jednego - z Maradony (nienawisc do Maradony jest tu powszechna :), patrzylismy na nich z niechecia. Jak moga sie wyrazac tak o naszej kochanej Argentynie. A na podchwytliwe pytanie czy nam sie podoba bardziej w Brazylii czy w Argentynie, odpowiadalismy niby zartem ze w Argentynie, ale w rzeczywistosci naprawde tak myslelismy. Pozniej to sie troche zmienilo, bo zaczelismy poznawac przerozne uroki tego najwiekszego kraju w Ameryce Lacinskiej. Ale nie zakochalismy sie w Brazylii do szalenstwa, tak jak w paru innych panstwach.
Moze troche za bardzo marudzilismy, narzekalismy w Brazylii. Moze tak sie stalo bo byl to juz nasz ostatni kraj i ostatnie trzy tygodnie, ale podrozowalismy po tym kolosie jakos tak bardzo juz nerwowo, czesto drazniac siebie nawzajem na kazdym kroku. Dla mnie bylo to juz oczywiste, ze najwyzszy czas zakonczyc nasza 6 miesieczna przygode.
Nie prowadzilismy w tym portugalskojezycznym kraju za wiele dyskusji politycznych, nie czytalismy gazet (z powodow raczej jasnych). Moge napisac tylko tyle, ze rzadzi tam charyzmatyczny populista i lewak Lula, niedlugo beda wybory prezydenckie i wszystko wskazuje na to ze zostanie on wybrany po raz kolejny. Jedna babka, o dosc wysokim statusie ekonomicznym, powiedziala mi ze bedzie glosowac na Lule, chociaz to debil, tylko dlatego ze w mlodosci byl biedny, pochodzi z robotniczej rodziny tak jak ona, i nie nalezy to tej calej politycznej "kliki" oszustow i zlodzieji, ktorzy rzadzili Brazylia przez dziesiatki lat.
Zamiast myslec o polityce wiecej bawilismy sie, pilismy, chodzilismy po knajpach i podziwialismy przepiekne dziewczyny. Tzn zdania co do tego ostatniego sa podzielone. Istnieje taki mit ze w Brazylii kobiety sa przepiekne, ja go w zupelnosci potwierdzam, ale na przyklad Portugalczyk poznany w Recife zupelnie sie z tym nie zgadzal. Mowil, ze kobiet urodziwych sporo, bo to olbrzymi kraj, ale nic pozatym, nic nadzwyczajnego. Dla mnie czarujaca byla przede wszystkim roznorodnosc przedstawicielek plci pieknej - biale, Indianki, mulatki i czarne. Szczegolnie Mulatki i Murzynki czesto swoja urode podkreslaly jakimis ladnymi, oryginalnymi strojami, ciekawa, ciezka bizuteria (glownie z drewna, kamieni, muszelek). Jak dla mnie zawrot glowy. Ale inna sprawa ze w Brazylii widzi sie na ulicach tez bardzo duzo ludzi otylych, co raczej trudno spostrzec w jakimkolwiek innym kraju tego regionu. Az przypomnialy mi sie obrazy ze Stanow...
Jezeli chodzi o bezpieczenstwo, to rzeczywiscie bardzo balismy sie przyjazdu do tego portugalskojezycznego kolosa, tyle strasznych historii slyszy sie o napadach dokonywanych tutaj w bialy dzien, ale przyjechalismy do Sao Paulo i... nic, Manaus - nic, Recife, Olinda - nic, czulismy sie tam wszedzie bezpiecznie niczym w Argentynie czy w Chile. Przerazilismy sie troche w Salwador de Bahia, ale juz w Rio de Janeiro, moze dlatego ze prowadzeni za reke przez miasto przez Hudsona (czesto zachodzilismy z nim jednak w dosyc kiepsko wygladajace ulice) poczulismy sie znowu bezpiecznie. Brazylia moze sie wydac straszna komus kto przyjechal prosto z Europy. My po przejechaniu Ameryki Srodkowej, gdzie w niektorych miejscach w Salwadorze, Hondurasie, Gwatemali, czy Panamie, chodzilismy z maczeta rozgladajac sie z ktorej strony nastapi atak, w Brazylii czulismy sie w miare spokojnie.

sobota, kwietnia 15, 2006

Rio. Akt ostatni


Nastepnego dnia Hudson odbiera nas z hotelu o godzinie 12 w poludnie. Udajemy sie do niego do domu. Oprocz zgrzytu z hotelem, caly 3 dniowy pobyt u niego okazuje sie juz tylko bajka. Podany nam zostaje obfity obiad, do ktorego zrobienia zaangazowana zostala az sasiadka, bo mama w tym czasie byla w pracy. W ogole trzeba zaznaczyc ze traktowani tu jestesmy po krolewsku. Coz, mama Hudsona z hospitality club nie miala w koncu nigdy nic do czynienia, a to zeby obcych nie zostawiac samych w domu to poprostu takie odwieczne przekonanie wiekszosci ludzi, chcac nie chcac trzeba wiec to uszanowac.
Hudson poswieca nam caly swoj wolny czas. Udajemy sie najpierw na plaze Copacabana. Jak na jedna z najslynniejszych plaz swiata jest ona dosyc opustoszala. Coz, jest czwartek, ostatni dzien pracy przed Wielkanoca, ludzie wiec maja co innego do roboty niz wylegiwanie sie na piasku. My do roboty na szczescie nic innego nie mamy. Rozkoszujemy sie wiec pieknym krajobrazem i plywamy z falami. A trzeba przyznac ze fale sa olbrzymie. Na poczatku mnie naprawde przerazaly, z czasem jednak jak nauczysz sie z nimi bawic kapiel sprawia ci juz w wiekszosci tylko przyjemnosc. No, chyba ze jakas fala - kolos huknie cie z taka sila, ze zbatorzony zostaniesz calkowicie z piana i z piachem, mysle ze dla niejednego taka zabawa skonczyla sie dosyc przykro. Nam jednak, wytrawnym plywakom ;), na szczescie nic strasznego sie nie stalo.
Dzien drugi. Hudson zabiera nas zebysmy zobaczyli slynna figure Chrystusa, gorujaca nad miastem. Kiedy ogladasz sceny z niektorych filmow o Rio masz wrazenie ze ta figura rzeczywiscie GORUJE swoja potega nad Rio, ze olbrzymie ramiona Chrystusa wznosza sie nad miastem w calej jego rozciaglosci. Coz, kiedy znajdziesz sie w Rio przekonasz sie ze to bzdura, Chrystusa ciezko w ogole wypatrzyc z wiekszosci punktow w miescie i nie wydaje sie on wcale taki monumentalny, nawet kiedy wjedziesz juz na wzgorze i znajdziesz sie u jego stop. Ale wjechac tam napewno warto! Widok na miasto jest bowiem powalajacy. Rozciagajace sie plaze - Copacabana i Ipanema, schodza sie w miejscu przecietym malowniczym wzniesieniem. Zaraz przy nich wielka laguna, otoczona drapaczami chmur. No i wzgorza pokryte malutkimi domkami - to favele.
Favele - temat numer jeden jezeli zaczynasz rozmawiac z kims o Rio. Sa one rzeczywiscie widoczne prawie wszedzie. Widze je chociazby z okna mieszkania Hudsona, rozciagaja sie od jednego do drugiego kranca horyzontu. Niestety Hudson generalnie nie wie zbyt wiele, wiec tez za wiele nie mozemy sie od niego na ten temat dowiedziec. Tylko tyle, ze nigdy tam nie byl, i ze generalnie wejsc tam za bardzo nie mozna, ze narkotyki, bron, naloty policji od czasu do czasu (ktora jest bardzo skorumpowana) itd, itd. Czyli nic nowego. Ciekawsze jest to, co na temat faveli pisze Lonely Planet. Zaczely one powstawac juz pod koniec XIX wieku, kiedy niewolnicy dostali wolnosc. Wolni w obliczu prawa, ale pozbawieni edukacji i srodkow do zycia masowo uderzali do miast. Osiedlali sie gdzie popadnie, lapczywie i chaotycznie. Do dzisiaj wiekszosc mieszkancow tych obszarow nedzy to Murzyni. Od jakiegos czasu rzad Brazylii stara sie wprowadzic w zycie projekt favela - bairro, czyli przeksztalcania faveli w normalne dzielnice, zmienianie chaotycznego skupiska domkow na bardziej zagospodarowana przestrzen - ze szkola, miejscowym hipermarketem, czescia przeznaczona do uprawiania sportu. Bardzo ciekawe sa tez podawane przez LP wyniki badan przeprowadzonych w najwiekszej faveli Rio - Rocinha. 93% mieszkancow faveli ma przynajmniej jeden telewizor w domu, a 23% jest w posiadaniu karty kredytowej. Jakze odbiega to od powszechnych wyobrazen o tych dzielnicach nedzy. Jak dla nas, widziane z daleka domostwa w favelach wygladaja jak 95% domow w Boliwii.
Coz, brazylijskie favele pozostana dla nas jak na razie tierra incognita. Mamy co prawda znajomego Kanadyjczyka, ktory uczy angielskiego w jednej z nich i obiecywal nam wczesniej ze moze sprobowac nas tam wprowadzic, ale jakos w koncu sie z nim nie skontaktowalismy. Moze innym razem.
Bezdomnych, spiacych na kartonach mozna zobaczyc we wszystkich czesciach miasta, nawet tuz przy plazy Copacabana.
Zwiedzamy historyczne centrum Rio, ktore jest calkiem ladne i ciekawe, ale zadna rewelacja. Budynek katedry jest za to wyjatkowo oryginalny, jest to taki wielki betonowy kolos, koszmarny z zewnatrz, ale dosyc urzekajacy w srodku. Na kazdej bowiem ze scian znajduje sie olbrzymi witraz. Witraze te sa tak wysokie, ze przychodzi ci od razu na mysl, ze cos tak poteznego moglo zostac wzniesione tylko ku chwale Boga.
Dzien trzeci i wlasciwie ostatni spedzamy prawie caly na plazy Ipanema. Mowia ze jest ladniejsza i czystsza od Copacabany, ja jednak nie widze specjalnej roznicy. Jedyna roznica byla taka, ze naprawde na Ipanemie znajdowaly sie TLUMY ludzi. Czlowiek przy czlowieku. Szal cial doslownie - opalajacych sie, plywajacych, serfujacych, sprzedajacych kremy, napoje, biszkopty, lody, chusty, sukienki, okulary...
I tak zegnalismy Rio i Ameryke Lacinska, smazac sie na sloncu i walczac z falami. Mocna opalenizna, to ostatni prezent jaki zdecydowala sie podarowac nam Brazylia.

piątek, kwietnia 14, 2006

Zamiast spac spokojnie u hosta znowu ladujemy w hotelu na godziny...


Po 27 godzinnej podrozy autobusem (koszmarnie drogim - 189 reali, ale tez bardzo wygodnym) docieramy do Rio de Janeiro. Warto zaznaczyc ze bylo to juz nasze ostatnie przemieszczenie sie na kontynencie poludniowoamerykanskim, a Rio ostatnim przystankiem w naszej 6miesiecznej podrozy. Czekal tutaj tez na nas juz ostatni host! Tzn... mial czekac.
We wczesniejszych wiadomosciach pominelismy krotki watek naszego pierwszego pobytu w Rio. Bylismy tutaj wtedy doslownie na pare godzin, przejazdem. Ale bylo to wyjatkowo fajne pare godzin, dzieki hostowi wlasnie. Byl to 18 letni chlopak Hudson, ktory czlonkiem hospitality zostal pare dni wczesniej. Nasz przyjazd byl wiec wielkim wydarzeniem dla niego i jego rodziny. Z dworca (przyjechalismy z Sao Paulo) odebral nas razem z ojcem i bratem. Zabawne, ale i on i brat i matka, ktora w krotce pozniej poznalismy, wszyscy wygladali jak zywcem wyjeci z ¨Rodziny Adamsow¨. Dobrze, przepraszam, moze nieladnie tak mowic o hoscie, szczegolnie jeszcze tak milym, ale chcialam troszeczke oddac klimat tego domu. Hudson zabral nas wiec do siebie, dlatego ze poprosilismy go o przechowanie czesci naszego bagazu (oj, nazbieralo sie tego wszystkiego przez 6 miesiecy...) do czasu naszego drugiego przybicia do Rio (kiedy to mielismy zamieszkac u niego na ostatnich pare dni).
Zostawilismy rzeczy, po czym udalismy sie z cala rodzina do pobliskiej restauracji. Zaprosili nas na prawdziwa uczte - spagetti z owocami morza. Byli przy tym bardzo, bardzo mili. W domu matka prezentowala nam brazylijskie owoce, przekrajajac kazdy i dajac nam do sprobowania. Po tym wszystkim ojciec, razem z Hudsonem i bratem odwiezli nas na lotnisko, skad odlatywalismy do Manaus.
Tak przesympatycznie wygladala pierwsza nasza wizyta w Rio. Coz, nie ukrywam, ze tym razem spodziewalismy sie rownie milego przyjecia. Hudson przyjechal (w tym samym skladzie - brat + ojciec), jednak byl jakis taki dziwny... Po 10 minutach oznajmil nam w koncu, a byl przy tym bardzo zmieszany i niepewny, ze nie mozemy u niego nocowac tej nocy. Pozniej tak, ale dzis nie. Czy nie moglibysmy wiec udac sie do hotelu. ¨Ach!!! Co sie stalo????¨ - to mniej wiecej wyrazaly nasze smutne, zdziwione spojrzenia rzucone predko w jego strone.
No bo u mnie rano nikogo jutro nie bedzie, wszyscy wychodza z domu przed 6 rano, a nie ma sensu, zebyscie zrywali sie tak wczesnie.
Ach, wiec to tak. Zrozumielismy wszystko w oka mgnieniu. Rodzina Hudsona (tzn najprawdopodobniej mama, bo tata z nimi nie mieszkal) bali sie poprostu zostawic nas samych w swoim domu. Jak to Hudson tlumaczyl, mama powiedziala ze nie moge was przeciez tak zostawic bez ¨pomocy¨. Coz, nie wiem jakiej pomocy bysmy potrzebowali miedzy godzina 6 a 11 (kiedy to Hudson mial wrocic z pracy) rano. Najwieksze niebezpieczenstwo jakie nam moglo grozic, to takie ze spadniemy z lozka :).
Niestety bardzo przykre sa takie chwile, kiedy sie podrozuje z hospitality. Po co ludzie, ktorzy nie maja zaufania do innych zostaja czlonkami tej organizacji? Przeciez zaufanie to tutaj podstawa. Ktos kto nie ufa niech zrezygnuje, bo predzej czy pozniej zwariuje lub wpedzi sie w paranoje, przyjmujac u siebie ludzi, w ktorych widzi potencjalnych zlodzieji...
Przyszedl wiec ten smutny moment, zeby znowu siegnac po Lonely Planet i dowiedzec sie... ze najpodlejsze schronisko w miescie kosztuje 12 dolcow od lebka. Ojciec Hudsona, zabawny dosyc facet, kiedy to uslyszal, rozesmial sie w glos i powiedzial ze znajdzie nam sam cos tanszego. Przejechalismy przez cale miasto, az do dzielnicy naszego hosta i tam zatrzymalismy sie pod luksusowo wygladajacym hotelem Corinto. I nazwa i znajomo wygladajaca szczelnie zasunieta brama, tuz obok ciemnego okienka recepcji daly nam od razu do myslenia, widok byl jakby znajomy... TAK, okazalo sie ze byl to hotel na godziny!!! Coz, znajac ceny w hotelu na godziny w Meksyku, gdzie, o ile czytelnik jeszcze pamieta spedzilismy swego czasu jedna noc, nie placac nic zupelnie, wydalo nam sie niemozliwe, ze znajdziemy tu tani nocleg. Jak wielkie bylo nasze zdziwienie, gdy okazalo sie ze godzina od pary kosztuje tylko 3,70 reali. 12 godzin - 37 reali!!! Cena fantastyczna jak na Rio i jak na miejsce, tym bardziej fantastyczna ze nie musielismy jej placic, bo... (mimo naszych glosnych sprzeciwow) zaplacil za nas ojciec Hudsona.
Udalismy sie winda na gore, zeby w koncu otworzyc wrota naszego apartamentu 235. Naprawde szczeka nam opadla. Takie pokoje sa w najlepszych hotelach w Warszawie, jak Sheraton czy Radisson. Aneks kuchenny, olbrzymie lozko, lazienka, klima, no i... elementy ktorych nie ma w Sheratonie czy Radissonie... lustra na scianie i suficie, barek, w ktorym na centralnym miejscu znajduje sie opakowanie prezerwatyw. Wlaczasz tv, a tam pornole, coz na szczescie normalne kanaly tez byly.
Byla to jedna z przyjemniejszych nocy od dawien dawna.

Bahia czarna ma twarz


Do Salwadoru de Bahia dojechalismy rano. Nie mielismy tu hosta, po raz pierwszy w Brazylii zmuszeni wiec bylismy udac sie na poszukiwanie hostalu. Tym bardziej bylo nam to nie na reke, ze Salwador cieszyl sie tak okropna slawa - jaka miasto gdzie w bialy dzien napadaja w okropny sposob i rabuja wszystko az do majtek. Miejsce na nocleg znajdujemy w samym centrum, na starowce - 15 reali (7 dolcow) od lebka ze sniadaniem (niezlym - bo i owoce, i chleb i sok i kawa, poczestowala nas nim od razu po przybyciu mila wlascicielka). Jedzac owoce wdalismy sie w rozmowe z siedzacymi obok nas - Australijka i Holendrem. Rozmowa natychmiast zeszla na temat (nie)bezpieczenstwa w miescie. Holendra dnia poprzedniego probowali dwukrotnie obrobic, za kazdym razem jednak jakims cudem udalo mu sie czmychnac. Teraz siedzi juz w hotelu, woli przeczekac tutaj te kilka godzin ktore zostaly mu do odjazdu autobusu. Nie wie jeszcze ze i tak go w koncu obrabuja, w ostatnich minutach pobytu w Salwadorze, kiedy bedzie szedl na przystanek. (dowiemy sie tego pod wieczor od pewnej Szwedki) Coz az chcialoby sie powiedziec w tym momencie, ze przeznaczenia nie da sie uniknac... Przynajmniej nie w Salwadorze.
Bahia czarna ma twarz. Nie bez przyczyny nadalam taki tytul tej wiadomosci. Jest to najczarniejsze miasto ze wszystkich w obu Amerykach, a Fred mowil nawet ze po miastach afrykanskich jest to miejsce o najwiekszym procencie ludnosci murzynskiej. Salwador byl pierwsza stolica Brazylii i jednym z najwazniejszych miast portugalskiego imperium. To tutaj w pierwszej kolejnosci przybijali wszyscy niewolnicy. A trzeba zaznaczyc ze niewolnikow Brazylia nasprowadzala sporo, bo az 40% z wszystkich przypadajacych na obie Ameryki. Po dzis dzien przetrwaly tutaj elementy afrykanskich religii, po czesci jako odrebna calosc, a po czesci wplecione w katolickie obrzedy (niewolnicy musieli wyrzec sie swoich wierzen, wiec co im sie udalo to cichcem przemycili do narzuconej im sila religii katolickiej).
Bahia czarna ma twarz. Tytul wiadomosci, wiec przydaloby sie jakies zdjecie z murzynska twarza. Coz, przejzalam wszystkie i zadnego dobrego nie znalazlam... Jest to wynikiem tego, ze troche strach tutaj wyjac aparat,a co dopiero zrobic komus zdjecie prosto w twarz...
Bardzo niepewnie poruszalismy sie po starowce, rozgladajac sie na wszystkie strony. Nikt nas jednak specjalnie nie zaczepial. No, ktos tam chcial nam sprzedac koraliki, a ktos inny wymusic pieniadze za to ze przeszlismy obok pokazu capoiry. Ale nic poza tym. Wokol bylo zreszta tylu ladniej wygladajacych turystow, ze nie wydalismy sie miejscowym naciagaczom i bandytom wystarczajaco atrakcyjnym celem.
Mielismy wyjatkowe szczescie bo byla akurat niedziela palmowa. Trafilismy na wielki plac w samym centrum, gdzie mialo miejsce cos naprawde niezwyklego. Na olbrzymiej platformie wystepowal zespol, na ktorego czele stal ksiadz, spiewajacy do mikrofonu jakies radosne piosenki i odstawiajacy przy tym caly uklad choreograficzny. Bylo to cos podobnego do makareny, tylko ze na koncu skladal rece jak do modlitwy i w tej pozycji ¨nurkowal¨ az do samej ziemi. Licznie zgromadzeni przed platforma wierni spiewali i tanczyli razem z nim, wymachujac wesolo palemkami. Cale wydarzenie zakonczylo sie donosnym okrzykiem tlumu: JEZUS!!! Po czym ksiadz pozegnal sie i zwinal razem z zespolem.
Niedziela palmowa po brazylijsku.
Zeby zazyc kapieli slonecznej i wodnej udalismy sie na polozona 40 minut drogi stamtad wysepke. Plaza byla ladna, a woda morska chyba najcieplejsza z jaka mialam doczynienia w zyciu. Zaczepil mnie jeden z mieszkancow wyspy. Byl bardzo mily. Rozmawialismy juz dosyc swobodnie - on po portugalsku, ja po hiszpansku, w koncu doszlismy z Marcinem do tego etapu o ktorym mowili nam nasi kastylijskojezyczni znajomi odwiedzajacy Brazylie - czyli ze jakos tam mozna sie dogadac, kiedy sie mowi powoli. Mieszkaniec wyspy powiedzial mi ze zycie jest tu bardzo spokojne w przeciwienstwie do Salwadoru. Ciekawe - taka oaza bezpieczenstwa rzut beretem od lwiej paszczy.
Odjazd naszej barki niestety sie opoznil, przez jakies problemy z silnikiem i kiedy zblizalismy sie w strone brzegu Bahii bylo juz calkowicie ciemno. Siedzielismy na dziobie statku razem z grupka lekko chyba podpitych Murzynow. Przez cala droge darli mordy, ryczeli ze smiechu, darcie to i ryczenie przerywajac raz na jakis czas gwizdaniem w gwizdek. Staralismy sie nie patrzyc w ich strone, zeby uniknac zaczepek, ale i tak wiem ze przez pewien czas intensywnie rozmawiali nasz temat i robili sobie jakies zarty.
Serce podchodzilo mi do gardla z kazda chwila zblizania sie do portu. Oczyma wyobrazni widzialam juz jak zgarniaja nas tuz po wyjsciu na ulice, zaciagaja w ciemny zaulek i rabuja do suchej nitki.
Coz na cale szczescie nic sie nie stalo, szybkim krokiem udalismy sie w strone windy, ktora powiozla nas w gore, na pelna ludzi starowke.
Widocznie akurat naszym przeznaczeniem nie bylo, zeby obrabowali nas w Salwadorze.
Coz przed nami jeszcze Rio.

Olinda i Recife. Co tylko chcesz


Ladujemy na lotnisku w Recife. Jest czwartek. Od godziny czeka juz na nas host Frederico - niepozornie wygladajacy, mily facet w srednim wieku. Usmiecha sie i zabiera nas do swojego samochodu. To jeden z tych hostow, przy ktorych mamy wrazenie ze goszczenie ludzi u siebie w domu to dla nich chleb powszedni.
Fred musi jeszcze wrocic do pracy, my zostajemy w jego duzym, bardzo ladnie urzadzonym mieszkaniu w Olindzie. Recife i Olinda to jak duzy brat i mala siostra. Brat pracuje, a siostra zmienia wieczorowe stroje, chadza na wernisaze i koncerty. Urode i czar siostry moglismy poznac jeszcze tego samego dnia, brata poznamy nieco pozniej.
Wiekszosc mieszkancow Olindy, tak jak Fred pracuje w Recife, a tutaj przyjezdza spac, odpoczywac, imprezowac wieczorami. Jedna z pierwszych rzeczy jakie oznajmil nam nasz nowy host byla ta ze jest z niego ¨party man¨ i czy chcielibysmy dzis w nocy gdzies wyskoczyc. Jesli nie chcemy nie ma sprawy, on wychodzi tez jutro i popojutrze... :). Coz, chcemy. Czemu nie.
Dzieki Frederico Olinda pozostanie dla nas chyba najbardziej ¨party¨ miejscem ze wszystkich dotychczasowych. Poznana jeszcze tego samego wieczoru przyjaciolka Freda Anastacia powie mi pozniej jaki jest jej sekret przyjazni z nim. ¨Wiesz, tylko on mnie znosi. Tak niewiele jest ludzi ktorzy potrafia nie spac przez 20 godzin, bawiac sie, smiejac i zartujac caly czas. Frederico potrafi.¨
O tak, Frederico potrafil.
Jedziemuy najpierw na olindianska starowke zobaczyc koncert jazzowy. Poznajemy tam znajomych Freda z cough surfing (to taki drugi hospitality club), sa super mili i bardzo otwarci. Czarnoskora, wesola Marcia (Babaloo) rozmawia z nami w 3 jezykach - portugalskim, lamanym hidszpanskim i bardzo lamanym angielskim. Babaloo w maju przyjedzie do Polski, wiec sie zobaczymy :).
Koncert sie konczy a my jedziemy dalej, do knajpy gdzie spiewa Anastazia. Niestety mamy pecha, bo jak dojezdzamy Anastazie zastac mozemy juz tylko przy stoliku, skonczyla wystep. Nic straconego jednak, ta zwariowana, sliczna Murzynka zaspiewa dla nas jeszcze nie raz, w samochodzie, w czasie naszych licznych przejazdzek po miescie.
Anastazia to naprawde niesamowita postac. Ma w sobie wiecej zycia niz 20 przecietnych osob. Kiedy sie pojawia wypelnia swoja osoba cala przestrzen, swoim glosem, gestami, tysiacem barw. Wokol glowy wiruje jej kolorowa chusta, ktora nieustannie sie bawi, to ja zakladajac to zdejmujac, pobrzekuja korale na szyi i przegubach dloni. W powietrzu niesie sie jej szalenczy smiech.
Tego wieczoru jeszcze dwa razy zmieniamy knajpy, az w koncu trafiamy do bardzo fajnego, klimatycznego baru, gdzie klienci sa prawie wylacznie czarni, a z glosnikow leca stare kawalki samby.
Nastepnego dnia dosyc pozno ruszamy zwiedzac miasto. Jem przepyszna zupe z ostryg Sururu. Owoce morza sa tu naprawde re-we-la-cyjne!!! Pozniej siostra Olinda odslania przed nami swoja twarz zmeczona nieco nocnymi szalenstwami. To bardzo ladne miasteczko. Mnostwo malowniczych uliczek i kosciolkow pochowanych na wzniesieniach, w przeroznych zakamarkach.
Jedziemy tez do Recife, chociaz tyle osob mowilo nam ze nie ma tam nic ciekawego do zobaczenia. Nie wiem, czy chodzili oni po tym miescie z zamknietymi oczyma, czy na ciezkim kacu... Spacerujemy bowiem po Recife i naszym oczom ukazuje sie bardzo ciekawe miasto polozone pomiedzy dwoma rzekami, na wybrzezu, z pieknymi budowlami, szerokimi ulicami, zabytkowymi placami, na ktorych co chwile odbywaja sie pokazy capoiry albo roznych tancow. Mozna powiedziec ze nawet ciekawsze to od Olindy. To miasto widac ze zyje! Centrum Olindy jest raczej jakies takie sniete, nieruchawe (o.k. moze poprostu zbiera sily na nocne szalenstwa), Recife tetni, pulsuje zyciem!! Wszechobecne stragany, ruch, pedzace we wszystkie strony autobusy, rozkrzyczani przechodni i handlarze.
Wieczor kolejny jest chyba jeszcze ciekawszy od poprzedniego. Najpierw Frederico zabiera nas znowu do centrum Olindy, gdzie poznajemy bardzo fajnego Portugalczyka i dwie Kanadyjki z HC oraz jeszcze pare innych osob. Wszyscy razem udajemy sie zobaczyc serenady. Jest to naprawde cos przepieknego. Niewielka orkiestra idac ulicami starowki wygrywa stare kawalki piosenek, a mieszkancy podazajac za nia sznurem spiewaja i tancza.
Po tym sentymentalno- romantycznym ewencie czas na cos z innej beczki. W tym samym miedzynarodowym skladzie udajemy sie do klubu, gdzie graja jakies mlode kapele. Graja brazylijski pop, rock, sambe i nie wiem co jeszcze. Sa tu tlumy ludzi - mlodych i starszych, wszyscy naprawde niezle sie bawia. Pod koniec robi sie nawet dosyc romantyczne, bo jeden z zespolow zaczyna grac spokojniejsze kawalki i ludzie podryguja w parach. Naprawde super mily wieczor.
W sobote mamy autobus dopiero o 18.30, mozemy wiec spedzic jeszcze troche czasu z Fredem i jego znajomymi. Anastazia nocowala u nas, rano podwozimy ja do teatru, gdzie ma probe generalna przed wystepem. Spiewa w chorze. Wystawiaja Requiem Mozarta. Mowi ze kocha muzyke klasyczna tak samo jak rozrywkowa, to poprostu dwie rozne rzeczy, odmienne przyjemnosci spiewania.
Kupujemy bilety na autobus do Salwadoru de Bahia i spotykamy sie znowu z nasza piosenkarka, zabiera nas do muzeum sztuki wspolczesnej. Stamtad odbiera nas Fred razem z Portugalczykiem i juz pedzimy na plaze. Sa tam tez inni znajomi. Czesc osob w tym Marcin wchodzi do wody, nie przejmujac sie wbitym w piasek znakiem ostrzegajacym, ze istnieje duze niebezpieczenstwo zaatakowania przez rekina. Ja zostaje, bo jaaakos tak chlodno i wietrznie...
Pare godzin siedzimy pijac piwo i gadajac. Gadam glownie z Portugalczykiem, ktory podrozuje juz od 16 miesiecy. To bardzo fajny gosc.
Przed 18 zwijamy sie. Anastazia na przednim siedzeniu zmienia kostium kapielowy na czarna wieczorowa suknie. Fred smieje sie ze bedzie wystepowac na haju, bo przez te pare godzin zdazyla sie juz troche upic i zjarac. Ona smieje sie i mowi, ze kogo to tak naprawde obchodzi i tak nikt sie nie zorientuje. Ma racje, bo nic po niej nie widac, jest wesola i ozywiona jak zawsze. To niesamowite, 99% ludzi przed takim wystepem siedzialoby w domu caly dzien, wypoczywajac i przygotowujac sie. Ona spedzila zwariowany dzien na plazy ze swoimi przyjaciolmi, w ostatniej chwili przebrala sie i poprawila swoje krecone wlosy. Kiedy wysiadala z samochodu bylo na 15 minut przed wystepem. ¨Zyczcie mi szczescia!¨ - krzyknela do nas na pozegnanie.
Fred odwiozl nas na dworzec. Wysciskalismy go i zeby zdazyc na autobus zaczelismy biec. Na bosaka, bo cale stopy byly jeszcze w piasku.
Taki byl nasz caly pobyt w Olindzie i Recife. Zwariowany.

czwartek, kwietnia 13, 2006

Dzungla wita ponownie polskich podroznikow


Rano jest troche nerwowo, bo nie wiemy czy zdazymy na statek, ktory odplywa niby o 9:00 ale zbiorka miala byc o 8:15. Ostatecznie docieramy na miejsce o 8:45 ale wszystko jest ok. Czekaja na nas z otwartymi ramionami. Placimy i wsiadamy na statek. Jest nawet male opoznienie. Ale wyruszamy. Pogoda jest przepiekna. Mily przewodnik nawet wita nas paroma slowami po polsku. Najpierw zwiedzamy Manaus od strony rzeki. Ogladamy kolorowe tradycyjne domy wbijajace sie w nurt rzeki, zbudowane na wysokich palach, chroniacych przed zmianami poziomu wody. Ogladamy potem port, miejsce postoju niezliczonej ilosci statkow pasazerskich, krazacych po calej Amazonii.
Plyniemy Czarna Czeka, co chwile mijajac stacyjki benzynowe, smiesznie jest widziec Texaco czy inne firmy, ktorych punkty normalnie stoja przy drogach, ktorymi poruszaja sie samochody. Tutaj tankuja statki :).
Doplywamy w koncu do miejsca gdzie Rio Negro spotyka sie z Amazonka, przez dlugi odcinek plyna sobie spokojnie obok siebie, nie mieszajac sie. Wyglada to jak mleko (Amazonka), ktore ktos stara sie wlac do kawy (Rio Negro). Niesamowity to widok. Dalej przesiadamy sie na male lodeczki, zeby jakas odnoga Amazonki wplynac glebiej do dzungli. Ogladamy najwieksze na swiecie lilie wodne, po ktorych zasuwa maly, sympatyczny ptaszek ze swoimi dziecmi. W koncu wjezdzamy w zupelna dzicz i zarosla, tutaj widoki juz troche nam znane z boliwijskiej selwy, chociaz roslinnosc jest nieco inna. O kazdym z monumentalnych, wznosszacych sie wysoko wysoko nad naszymi glowami drzewach przewodnik ma cos ciekawego do powiedzenia.
Na koniec jeszcze zatrzymujemy sie przy punkcie, gdzie od ¨komercjalnych¨ Indian mozemy kupic jakies pamiatki (dosyc kiczowate) i zrobic sobie zdjecie z kolorowa papuga ara. Jemy niezly obiad.
Wycieczka jak na turystyczny tour zostala zorganizowana naprawde swietnie, ale w porownaniu z przygoda w Boliwii, bylo to poprostu cos jak obejrzenie ladnego filmu w kinie. Coz, na prawdziwe przygody nie mamy juz czasu. Jeszcze jeden dzien w Manaus i mknac musimy dalej na wybrzeze.
Spotykamy sie znowu z Jaranda, ktora jescze troche oprowadza nas po miescie. Przedstawia nas swojej kolezance i siadamy razem na dachu manauskiego akademika, starajac sie poprowadzic jakas rozmowe po hiszpansko - portugalsku. W pewnym momencie kolezanka mowi cos czego zupelnie nie jestesmy w stanie zrozumiec. Jaranda sie smieje jak glupia, kosztuje ich troche wysilku zeby wytlumaczyc nam ze ona powiedziala ¨Idz sie wysrac w selwie!!¨.
Jest to powiedzenie tej dziewczyny, ktorego uzywa tak jak my ¨spieprzaj stad¨, czy cos w tym stylu. Na prawde komiczne, jaki wplyw moze miec polozenie geograficzne na slownictwo mieszkancow. Dawno sie tak nie ubawilismy.
Ostatniego dnia jedziemy na uniwersytet, gdzie Jaranda studiuje. Poznajemy jej kolejna kolezanke LadyPink. Zabieraja nas na przechadzke po otaczajacej kampus selwie. Lady jest bardzo gadatliwa, zapala jointa i zaczyna opowiadac nam o klimacie w dzungli i o znajdujacej sie tam roslinnosci. Bardzo to wszystko ciekawe, szkoda tylko ze po portugalsku...
I tak spacerujemy po dzungli po raz ostatni. Moze nie ostatni w zyciu, ale pewnie niepredko dane nam bedzie tu wrocic.

Manaus - wielkie miasto w sercu dzungli


Nasz samolot lini lotniczych Tam laduje punktualnie w sercu Amazonii pol godziny przed polnoca. Na lotnnisku juz czeka na nas Jaranda, nasza hostka w Manaus. Niestety o tej porze nie ma innego wyboru i jestesmy zdani na taksowke. 41 reali za w sumie 20 minut jazdy to strasznie zdzierstwo (20 dolarow) ale takie tutaj ponoc sa ceny za dojazd z lotniska. Jaranda mieszka w dosc ubogiej dzielnicy ale nie jest to favela. Domki sa male maja 3 pokoiki i kuchnie i wszystkie wygladaja tak samo. Sa kryte czerwona dachowka. Niestety brak urynnowienia sprawia ze przy podlozu wszystkie sa zagrzybione, albo sprawiaja takie wrazenie. Z Jaranda trudno sie na poczatku porozumiec bo mowia ona niestety tylko po portugalsku, przechodizmy wiec szybki kurs tego jezyka

Nastepnego dnia ruszamy zwiedzic miasto. Niestety nie jest najprzyjemniej, bo caly czas leje deszcz, straszny deszcz, prawdziwe oberwanie chmury. Zdesperowani kupujemy wielkie parasole. Najpierw zwiedzamy port i dowiadujemy sie o mozliwe wycieczki po rzece. W koncu znajdujemy cos w miare rozsadnego wycieczka 5 godzinna statkiem z obiadem za 63 reale od osoby. Ruszymy tam jednak jutro bo dzis nie ma ku temu warunkow. Zaczynamy zwiedzanie miasta, katedry , teatru. Nie jest to powalajaca na kolana pod wzgledem urody metropolia, ma liczbe mieszkancow podobna do Warszawy ale chyba powierzchnia obrzymia bo autobusami przemieszczamy sie tutaj calymi godzinami. Prawie nie ma tu ludnosci czarnej, ktora bardzo zle znosila i znosi klimat lasow tropikalnych. Mieszkancy Manaus to albo Indianie albo Metysi. Jest to kolejne po Sao Paulo miasto, w ktorym czujemy sie naprawde bezpiecznie i mamy nadzieje ze tak pozostanie juz do konca naszej podrozy.

W Brazyli jest kolejna rzecz po bankomatach ktora doprowadza mnie do szalu. Ta rzecza jest brak malych sklepow spozywczych na kazdym kroku, jak to ma miejsce w Polsce czy w innych normalnych krajach. Tutaj mozna isc 2 godziny przez miasto i nie znalezc takiego sklepu. A wiec jak masz ochote to nei wejdziesz i nie kupisz sobie kawalka kieplasy czy jogurtu czy czegos do picia. Naprawde straszne. Chcesz cos zjesc to marsz do baru. A w barze do picie albo piwo albo woda. Oczywisce jak ktos zna miasto to znajdzie szybko supermarket ale dla obcych nie jest to naprawde latwe.
Pogoda na szczescie sie zmienai i wychodzi slonca, wyruszamy wiec nad rzeke aby zobaczyc miejscowa plaze. Troche mnie to zdziwilo jak to plaza w dzungli nad rzeka z krokodylami i piraniami. No ale coz nie po raz pierwszy i ostatni cos mnie zadziwia w tej podrozy. Plaza jest piaszczysta a Czarna Rzeka (Rio Negro) bo tak sie nazywa jest tak naprawde czerwona i ma na swoim dnie kamienie tego samego koloru. Widze ze inni ludzie sia kapie wiec z niemalymi obawami ale tez zanurzam sie w wodzie. Ola z Jaranda zostaja na brzegu bo nie maja ze soba kostiumow. Jest pieknie. Bezchmurne niebo i ta potezna rzeka i jej drugi brzeg majaczacy gdzies w oddali, gdzie juz tylko selwa i selwa. Woda jest naprawde czysta i przyjemnie chlodna. Rozkoszuje sie kapiela. Jutro przyjdzie nam sie przeplynac staktiem po tej poteznej rzece

Sao Paulo - morze betonu i szarosci


I w koncu docieramy po 17 godzinach jazdy do Sao Paulo. Pogoda jest brzydka, deszcz jeszcze nie pada ale niebo pokryte jest calkowicie chmurami. Niby jestesmy w miescie mijamy kolejny rzeki, mosty osiedla, ale dworca wciaz nie widac. Sam przejazd przez miasto trwa po prostu wieki, no ale ostatecznie oczom naszym ukazuje sie Rodovaria Tete. W metropolii tej oczekuje na nas Fernanda, dziwczyna poznana przez nas w Peru w Huaraz. Opowiedzalem jej jak podrozujemy i ze spimy u ludzi w domach wiec od razu zaproponowala nam goscine u siebie. Po paru miesiacach przybywamy wiec z wizyta:))

Nie mam przy sobie ani grosza, ani dolarow ani brazylijski reali. Wiec udaje sie do pierwszego bankomatu. Oj jest ich wiele. Moze z 15 roznych, wielu bankow. Na kazdym znak Visa, MasterCard i 15 innych organizacji kart kredytowych. Probuje w pierwszym, w drugim, trzecim. Bez skutku. Trace z godzine czasu az w koncu pracownik banku wskazuje mi na wlasciwy bankomat: Banco 24 Horas. Uff tutaj udaje mi sie wyciagnac 300 Reali ale nie 600 ktore sobie zazyczylem. Co za paranoja. Witamy w Brazylii. Potem okaze sie, ze to nie ostatnia paranoja jaka spotka nas w tym troche dziwnym kraju. Dzwonie do Fernandy, okazuje sie ze nie moze po nas wyjechac bo jej numer rejestracyjny ma w ten dzien akurat zakaz porusznaia sie po ulicach. Jak nam pozniej wyjasnila ze wzgledu na duzy ruch w miescie wprowadzona takie ograniczenia. Fernanda radzi nam wziac taksowke i podaje dokladny adres. Pytam sie o cene takswokarza i okazuje sie ze taka przyjemnosc kosztuje 30 reali, dziekujemy wiec za taka atrakcje i w punkcje informacyjnym dokladnei dowiadujemy sie jak dojechac do celu. Wsiadamy do metra 1 potem do drugiego a w koncu do autobusu ktory i tka nei wysadza nas pod domem. Musimy przejsc jeszcze z kilometr. Niestety leje straszliwie i trzeba sie wspinac pod niemielosiernie stroma gore. 1065, 1067...1097. Jest. Wielki olbymi apartamentowiec. Dzwonimy. Czarny pracownik recepcji jest bezlitosny. Wypytuje sie o cos po portugalsku a my wciaz mokniemy, w koncu nas wpuszcza. Dzwoni do Fernandy i wreszcie mozemy sie rozkoszowac tym ze znowu na jakies pare dni mamy wlasny dom.

Nasz przyjaciolka ma nowego przyjaciela, jest nim Peruwianczyk swiezo przybyly do Brazylii, ktorego poznala ona na tym samej wycieczce do ruin Chaviny gdzie i ja ja poznalem. Przyjechal dopiero co rzucajac wszystko co mial w Peru, aby zamieszkac z Fernanda. Trafilismy wiec na szczescie do domu, w ktorym sie mowi po hiszpansku:)
Jestesmy strasznie glodni i na szczescie narzeczony naszej gospodyni proponuje nam owoce. Zawsze to cos. Po paru godzinach rozpoczynamy zwiedzanei miasta. Jedziemy do jakiegos parku, skad roztacza sie ciekawy widok na setki wierzowcow. Sa tu tez rozne budowle bedace przykladem nowoczesnej architektury brazylijskiej.

Nasz kazdy dzien w Saou Paulo, w ktorym spedzilismy 4 dni wygladal podobnie. Nocny wypad na miasto do knajpy, dlugie rozmowy do 4 nad ranem i potem spanei do 13 godziny. Zwiedzanei zaczynalismy o jakiejs 15. Na szczescie w tym miescie nei bylo az tak wiele do zobaczenia, bo inaczej plul bym sobie w brode, ze tak zmarnowalem czas. Ale tez z drugiej strony trudno mowic o marnowaniu czasu jesli sie po prostu dobrze bawi wieczorami. Niestety, troche nas to kosztowalo, bo nasi gospodarze wychodzili do miesjc eleganckich i modnych, dopiero ostatniej nocy udalismy sie w miejsce bardziej podle ale dla nas normalne i swojskie. Jeden wieczor spedzilismy na klotni z Fernanda na tem czy prywatna kanjpa ma prawo odmowic wstepu kazdej osobie czy nie. Naszym zdaniem knajpa jest jak prywatny dom. Nikt nie ma prawa mowic ci ze nie mozesz np nie wpuszczac lysych, czarnych czy bialych. Oczywiscie ona jak wieszkosc ludzi byla zdania ze knajpa jest miejscem publicnzym i nie mozna wprowadzac takich zakazow. No wiec ja jej na to - a jesli np do twojej kanjpy codziennie bedzie wchodzic 4 groznych typow grzecznych nic nie robiacych ale budzacych strach twoich klientow. I widzisz ze obroty ci siadajaa ale wyprosic ich nie mozesz. Fernanda na to ze mozna pdniesc ceny to oni sie wyniasa. My na to: ale jesli oni maja pieniadze a inni kliencie mniej od nich. I tak w kolko. No ale coz byla to kolejna zacieta dsykusja na tematy wolnosciowe w Ameryce Lacinskiej.

Dni w Sao Paulo uplynely nam tez na dosc intensywnym poszukiwaniu hostow w Rio, dzieki Bogu w koncu pojawil sie jeden. U niego bedziemy mogli zostawic duza czesc bagazy na tydzien czasu bo przeciez to wlasnei z Rio mamy samolot powrotny do Polski.

sobota, kwietnia 01, 2006

W drodze do Sao Paulo - w autobusie pelnym ludzi, ktorych nie rozumiemy




Portugalski jest podobny do hiszpanskiego portugalski jest podobny do hiszpanskiego, slyszelismy jak mantre powtarzana przez kazdego napotykanego latynosa w krajach hiszpanskojezycznych. Jak beda mowic powoli to wszystko zrozumiecie. Przekonac sie o tym moglismy juz w autobusie do Sao Paulo. Jechalo nim pelno brazylijskich handlarzy wiazacych swoj towar do nadmorskiej metropolii. Zachowywali sie strasznie glosnio, wrzeszczeli mowiac lub pol spiewajac. Nie mozna bylo zrozumiec z tego co mowia ani slowa. Moze to taki slang pomyslelismy wtedy. I tesknie spojrzelismy na poludnie, gdzie az po Ogniska Ziemie mozna rozkoszowac sie hiszpanskim kochanych Argentynczykow. Troche przez chwile zaluje, ze nie mamy wylotu z Buenos Aires i te 3 tygodnie moznaby spedzic zwiedzajac lepiej kraj Maradonny, ktoregu tu w Brazyli jak sie dowiemy potem ludzie nienawidza. A musimy sie pochwalic ze przez ostatnei prawie 6 miesiecy poznalismy hiszpanski na tyle ze jestesmy w stanie rozmawiac z kazdym i na kazdy temat i rozumiec wszystko co do nas mowia.

W Brazyli autobusy sa drogie ale za to serwis na terminalach swietny. Np toalety sa bardzo czyste, rozlegle i zawsze bezplatne. Jest tez mnostwo kabin prysznicowych wiec mozna sie spokojnie wykapac. Spedzamy cala noc w autobusie, nad ranem docieramy do tego betonowego kolosa, najwiekszego miasta, w najwiekszym panstwie poludniowoamerykanskiego kontynentu